dawno dawno temu naiwnie ubzdurałem sobie, że menelstwo jest domeną Polski i innych
krajów Europy Wschodniej. brnąc dalej w nieświadomej naiwności wizualizowałem sobie
Zachód, jako życiowy raj, gdzie alkoholizm może być problemem, ale ogranicza się do
rozdętego brzucha niemieckiego pięćdziesięciolatka, czy knajpowo-whiskey-owej posiadówie
w jakiejś zapadłej dziurze na północy Szkocji. jest wiele pozytywnego w kraju, w którym
pomieszkuję już od prawie dwóch lat, jednak problem bezrobotnych alkoholików nie jest tu
wcale mniejszy od tradycyjnego polskiego podwórka. ba, alkoholizm i narkomanizm w Anglii
przerasta wszelkie dopuszczalne granice. oczywiście nie generalizuję. dookoła mnie pełno
inteligentnych Brytoli -- większość uzdolniona, pomysłowa, twórcza. co prawda
zdecydowanie brakuje im empatii, ale generalnie mam o nich jak najbardziej pozytywne zdanie. tym razem
będzie jednak o tej głupszej i śmierdzącej części angielskiego społeczeństwa..
angielski żul z nadkanałowego Brighton ma się tak do podsklepowego żula z Gliwic, jak dobrze odżywiony pies domowy, do bezdomnego i wychudłego kundla. angielski menel ma
gdzie spać, ma co jeść, ma za co wypić, nie musząc przy tym pracować. rozbudowana
brytyjska opieka socjalna tak poważnie namieszała w mentalności miejscowych, że
najniższa klasa społeczna postanowiła olać system, by każdego dnia radośnie cieszyć się
życiem. za niechodzenie do pracy mogą otrzymać nawet do 800 funtów miesięcznego zasiłku
dla bezrobotnych (Jobseeker's Allowance), że o dotacjach na mieszkanie, czy grupowo
produkowanym potomstwie nie wspomnę. zresztą dopłaty na dzieciaki są tu wyjątkowo
intratnym zajęciem, a na ten genialny pomysł poprawienia swojej sytuacji materialnej
wpada coraz więcej 15-latek. warunkiem jest oczywiście samotne wychowywanie dzieciaków,
a samotna matka może od rządu otrzymać nawet 10 tysięcy funtów rocznie. no i po co tu
komu instytucja małżeństwa? no ale do rzeczy..
menel angielski ma pieniądze. ma również czas i wyszczekaną (oczywiście bezzębną, bo kto
z nich płaciłby za dentystę) spoconą gębę. angielski menel grupuje się tłumnie na
trawnikach ok 9 rano, by o 9.30 przejść na najbliższy uliczny róg. angielskiego żula
cechuje tanie, sprzedawane w 2,5 litrowych plastikowych butelkach, piwo z lokalnego
supermarketu oraz dresopodobny strój. nie ma tu natomiast podziału płciowego: szansa
spotkania wypitej 60-letniej kobiety o poranku jest tu równie duża, co szansa na bliski
kontakt z 30-letnim mężczyzną o podkrążonych oczach. angielski menel ma niespodziewanie
dużo do powiedzenia -- to była chyba pierwsza ich cecha, która rzuciła mi się w oczy.
niekończący się bełkot jest tyleż głośny, co pozbawiony składu: wykładają sobie
wzajemnie prawdy ogólne, komentują lokalne (czytaj Mathew nawija o Samie, a Kathie
obgaduje Merry) wydarzenia dnia poprzedniego, choć na dobrą sprawę, mam poważne problemy
ze zrozumieniem ich nieartykułowanych, chamsko-brytyjskich akcentów.. angielki żul
niezwykle chętnie lgnie do kościoła. oczywiście nie do środka, bo ołtarza nie poznałby
nawet gdyby ów ołtarz wyskoczył zza krzaka i znienacka kopnął go w rzyć, ale do
przykościelnej bramy. chłodne schody przy wejściu są ich oazą, są oparciem dla
zmęczonych umysłów -- to tu najlepiej się pije, krzyczy, sika i wymiotuje. znaczna część
żulostwa angielskiego wegetuje przy supermarketach w oczekiwaniu na koszyki z
jednofuntówką w środku. tego nie lubię najbardziej, bo żul angielski śmierdzi poważnie,
a wiadomo, że nikt nie chce w takiej atmosferze dokonywać śmierdzących zakupów.. choć dla
nich rachunek się zgadza, bo 3 koszyki z prostej matematyce przekładają się na dwa i pół
litra plastikowego sikacza..
ostatnią, ale najważniejszą ich cechą jest wysoki poziom agresji. Anglia, a przynajmniej
część w której ja mieszkam, jest liberalna. wiele razy wracałem po nocach, nikt tu
nikogo nie zaczepia, jest spokojnie i bezpiecznie. angielski menel jednak przegina i to
kolejny element, który odróżnia go od żula polskiego. pewnie nie wszyscy się zgodzą, ale
uważam, że z polskim menelem można się dogadać. moje 25-letnie doświadczenie zdobyte w
wyjątkowo obskurnej dzielnicy robotniczej Gliwic nauczyło mnie, że najczęściej wystarcza
takiemu 3 piniondz w gotówce, bo gdy jest alkohol, jest i impreza, jest spokój, swoiste
katharsis. polski menel jest zmęczony życiem, zbieraniem złomu, łączeniem końca z
końcem. angielski brudas w wersji miejskiej otwarcie szuka konfliktów. niejednokrotnie
byłem świadkiem krótkich, krwawo kończących się spięć, z czym miejscowa kulturalna
policja nie radzi sobie zupełnie. agresywnością nie odstają przepite kobiety -- potrafią
przyłożyć z pięści na zatłoczonym chodniku, a upadającemu przeciwnikowi poprawić z
kopyta. wszechobecne *fucking* i *bitch* i *count* dopełniają sprawy..
coś jeszcze miałem napisać, bo dzisiejsza akcja z dwoma karetkami, 4 wozami policyjnymi zrobiła na mnie wrażenie, ale wyleciało mi z głowy. jak sobie przypomnę to napiszę..